Godzinę temu zakończyły się w Janowie Podlaskim dni konia arabskiego "Pride of Poland" i a wraz z nimi słynna aukcja tychże koni. Niestety w tym roku nie pojechałam do Janowa, choć żałuję. Ale trudno być wszędzie. Zobaczymy, co przyszły rok przyniesie.
"Albowiem to, co raz zostało zobaczone, nigdy już nie powróci do chaosu." Vladimir Nabokov
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą konie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą konie. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 18 sierpnia 2013
sobota, 27 października 2012
Kup pan konia, jedyne pół miliona euro.
Lub spróbuj jak to jest być kimś, kogo stać na takiego
konia.
Etnologia
Owszem, każdy może, za jedyne 2430 zł. To cena za trzy dni
imprezy Pride of Poland w roli VIP’a. W cenie karnet oraz możliwość przejścia
czerwonym chodniczkiem do specjalnego, strzeżonego wejścia na teren pokazu i
aukcji, miejsce na zadaszonej trybunie (oj przydało się to zadaszenie na
tegorocznym pokazie), przy stoliku, z lampką dobrego wina (tak sądzę), lunch i
uroczyste kolacje w towarzystwie finansowej śmietanki z całego świata. Ale czy
to konieczne? Dla mnie nie. Choć gdy czekało się na krytej ujeżdżalni, po
całodniowym oglądaniu, trudno było uciec od unoszących się zapachów z bufetu,
jaki został przygotowany dla specjalnych gości. Starałyśmy się udawać, że nie
widać talerzy, lampek wina i nie słychać dźwięku sztućców. Ale to drobiazg, na
szczęście uprzedzone o takiej próbie charakteru, przez panią u której się zatrzymałyśmy,
zaopatrzone byłyśmy w co nieco do zjedzenia. Zresztą wszystkim polecam gorąco
janowskie pierożki, świeżutkie, serwowane za jedyne 13 zł z surówką i
kompocikiem, w janowskiej stadninie.
czwartek, 25 października 2012
Koń jaki jest każdy widzi.
Ale koń czystej krwi arabskiej to wyjątkowe
zjawisko.
O tym za chwilę. Najpierw muszę przeprosić
czytelników. Przeraził mnie fakt, że ostatni wpis był w sierpniu. Ale to nie
lenistwo, mogę dodać na swoje usprawiedliwienie, choć bardzo nie podoba mi się,
że po raz kolejny usprawiedliwiam się. Przez to mam jeszcze większe wyrzuty
sumienia. Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle. Chciałam pisać częściej, a
zamilkłam. Rozpoczął się rok szkolny (dobrze, że ponownie dla mnie się
rozpoczął) i niestety w pisaniu swojego bloga poległam. Bo taką złą kobietą (i zapracowaną)
byłam, jestem, i jeszcze będę. Nie, nie obiecuję poprawy, bo jeśli znów ucichnę
to wstyd i kac psychiczny będzie jeszcze większy.
środa, 15 sierpnia 2012
Janów Podlaski - mały appetizer
Wczoraj, późnym wieczorem wróciłyśmy z Janowa Podlaskiego. Dziś tylko tak dla zachęty kilka zdjęć i dużo radości, bo nie ma nic lepszego nad spełnianie swoich dziecięcych marzeń. Czyli po prostu - konie, konie, konie :)
poniedziałek, 23 stycznia 2012
Eden Project i konie Heather Jansch
Tak jak pisałam, dziś zaglądniemy ponownie do Eden Project w Kornwalii. Ale tylko na chwilkę, by odkryć rzeźbę, która jest dziełem Heather Jansch. Artystka, u nas raczej nie znana, tworzy konie w sposób bardzo nie typowy.
Te zwierzęta zawsze były jej pasją, już będąc dzieckiem obserwowała i rysowała je namiętnie. Później ukończyła studia artystyczne i stała się wziętą malarką. Nie dało jej to pełnej satysfakcji. W latach siedemdziesiątych porzuciła więc malarstwo na rzecz rzeźby. Nie chciała jednak naśladować innych i iść utartym torem, poszukiwała formy, która dałaby jej spełnienie i w której mogłaby oddać pełne życia, jej ukochane konie. Pewnego dnia jej syn poszukując drewna na rozpałkę, ściął starą, zdrewniała łodygę dzikiego bluszczu. Wówczas, w powyginanym pędzie, Heather dostrzegła fragment końskiego grzbietu. Dalszych elementów tej końskiej układanki dostarczyło już morze.
Do tej pory powstała już ponad setka koni. Wiele z nich ma naturalną wielkość. Jeden z nich odnalazł swoje miejsce właśnie w Eden Project, w części śródziemnomorskiej. Tam właśnie odkryłam Heather Jansch. Artystka mieszka prawie po sąsiedzku, w Dewon.
TU można zobaczyć proces tworzenia.
TU znajduje się artykuł i zdjęcia w Mail Online,
a TU strona artystki z galerią jej dzieł.
oraz dwie z wielu jej końskich fotografii, które mnie oczarowały:
niedziela, 24 października 2010
Austria. Piber i moja największa katastrofa fotograficzna...
Jak już dotarliśmy do Barnbach by podziwiać koścółek zaprojektowany przez Hundertwassera, to zapraszam niedaleko do pobliskiego Piber, małej wioseczki na południu Austrii.
Od dziecka marzyłam by zobaczyć hodowlę lipicanerów o czym pisałam już w poście o moich końskich inspiracjach podróżniczych. Rasa lipicanskiej należą do klasy wytwornych, końskich Rolls-Royce'ów. Hodowane od 1580 roku w Lipicy (obecnie Słowenia) przez dwór cesarski Habsburgów. Po pierwszej wojnie światowej wybuchł spór o Lipicę i znajdujące się tam konie między rządem Włoch i Austrii. W efekcie czego podzielono stado na dwie części. Włosi dostali 109 koni a Austriacy 98. Wówczas drogocenne stado umieszczono w Piber. Jeszcze raz konie zostały przeniesione w inne miejsce, by ukryć je w czeskim Hostau. By ocalić je przed zakusami Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Po zakończeniu wojny wróciły do Piber. Natomiast od lat demonstrują swoje talenty w Hiszpańskiej Wyższej Szkole Jazdy w Wiedniu. Konie są bowiem niezwykłe. Rodzą się kare lub gniade i ich maść (kolor) z wiekiem staje się coraz bielsza, tak by stać się wręcz śnieżnobiała w wieku dojrzałym. Są to konie również bardzo inteligentne, mimo swojego południowego temperamentu są posłuszne i chętnie się uczą, czemu sprzyja też ich bardzo dobra pamięć. Dlatego też są najbardziej cenione w pokazach wyższej szkoły jazdy. By zachować jak najdoskonalszą linię, do krycia używa się co roku dwóch najbielszych i najlepszych ogierów ze szkoły wiedeńskiej, sprowadzanych do Piber.
Przy okazji jednej z moich podróży przez Austrię, w końcu moje marzenie się po części ziściło. Byłam w Piber i miałam aparat. O poranku słoneczko łagodnie malowało okoliczne pagórki, długie cienie wędrowały przez łąki. A na szmaragdowej, letniej trawie jak białe obłoki pasły się stada klaczy z ciemnymi punktami hasających źrebaków. Nic tylko fotografować. Co też uczyniłam, utrwalając widoki wyobrażane sobie przez lata. I nie tylko wypas, ale też stadem spędzane konie z pastwisk, ławą wracające aleją do stajni na poranne karmienie. Miałam wszystkie te wyjątkowe ujęcia i czułam się szczęśliwa. W oczekiwaniu na godziny otwarcia stadniny dla zwiedzających, usiadłam sobie w wiejskim kościółku, gdzie też zrobiłam parę zdjęć. I wtedy coś mnie tknęło. Coś co umknęło mi w ferworze moich poczynań. Czy nie za długo trwa ten 36 klatkowy film (klisza)??? Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a nogi się ugięły. Jeszcze raz przycisnęłam spust migawki, bacznie obserwując licznik. Nic. Żadnego ruchu, żadnej zmiany numeracji. Dotarło do mnie boleśnie - w aparacie nie miałam kliszy! Trudno opisać co wówczas poczułam. Otwarła się pode mną otchłań, czeluść czarna i przepastna. Chciało mi się płakać i długo siedziałam w półmroku kościółka by się z tego szoku otrząsnąć. Oczywiście wszystkie zdjęcia następne, które zrobiłam, w żaden sposób nie zdołały zastąpić tamtych, magicznych. Ujęć wymyślanych przeze mnie latami i tak szczęśliwie wykonanych pustym niestety aparatem. Niestety, do tej pory nie udało mi się naprawić tej straty. Ale dopóki my żyjemy... I może kiedyś uda mi się wypróbować lipicanery pod siodłem :)








A koniki proszę państwa są spokooojne...




A tu nie wykonane przeze mnie zdjęcie z pokazów jazdy:

[żródło zdjęcia: Internet]
czwartek, 11 lutego 2010
Inspiracje. Marzenia na końskich grzbietach...
Dziś jeszcze troszkę o inspiracjach do podróżowania.
Z tą ciągotką do włóczęgostwa chyba się urodziłam, tak jak z miłością do koni. Jeśli chodzi o konie, kiedyś były na każdym kroku, dookoła mnie. Dziś jedynie odnajdziemy je w niezbyt licznych enklawach zwanych stadninami i klubami. Choć miło widzieć, że coraz więcej ludzi posiada również konie prywatnie. Ja niestety takiego szczęścia nie mam i na balkonie nawet najmniejszego konika trzymać nie mogę (choć może moje koty z nowego towarzystwa by się ucieszyły).
Wracając do inspiracji - jednym z moich motorów napędowych były właśnie konie. Najpierw w czasach najmłodszych włóczyłam się po wszystkich okolicznych stajniach i żaden koń nie był mi obcy. Później w szkole średniej wyruszałam do najróżniejszych stadnin czy klubów. Porywając się, mimo posiadania pieniędzy na przejazd, stopem z odległych miast - bo tak było ciekawiej. Nie miałam wówczas szczęścia do podróży poza kraj, więc nadrabiałam to jak mogłam wewnątrz naszych granic. Ale marzyłam, marzyłam nieustannie. Wysyłałam na każdy konkurs, który się pojawiał w magazynie "Kontynenty" odpowiedzi - bezskutecznie. Poznawałam ludzi na całym świecie, korespondując moim najprostszym angielskim odkąd go zaledwie zaczęłam poznawać. Oglądając albumy Juliusza Kossaka i Mariana Gadzalskiego zakochałam się w koniach arabskich. I zaczęłam wówczas malować wyłącznie konie.
Juliusz Kossak
Marzyłam o pojechaniu do Janowa Podlaskiego, do tej pory tego marzenia nie zrealizowałam, ale chcę je zrealizować w tym roku. Pamiętam tez z jaką radością kupiłam niemiecką książkę o lipicanerach. Miałam może z 12 - 13 lat, postanowiłam wtedy, że zwiedzę te wszystkie stadniny koni rasy lipickiej i porobię w nich SWOJE zdjęcia. Do tej pory byłam w dwóch - tych najważniejszych dla współczesnej hodowli, w Lipizzy i w Piberze. Zdjęcia mam i owszem ale muszę zeskanować, bo zrobione na papierze, a ferie się kończą, nawał pracy czeka i nie wiem kiedy będę miała na to czas. W tym roku w planach kolejne marzenie z dzieciństwa - konie andaluzyjskie w Jerez de la Frontera. O jak się kiedyś kłóciłam z moją mamą całą noc, gdy otrzymałam od nich list, że mogę przyjechać i jeździć u nich. Miałam 20 lat i chciałam w jednej chwili spakować się i wyjechać na zawsze. Ale byłam dopiero co po wypadku, ledwie uratowana ręka jeszcze nie zdążyła się zagoić i tym razem moja kochana mama dała mi szlaban. Nie wyjechałam. W tym roku muszę zobaczyć konie andaluzyjskie - a bilety do Malagi już kupione. Marzyłam o galopie brzegiem morza - i to mi się udało, właśnie w Egipcie, o zachodzie słońca, brzegiem morza pędziłam na arabskim koniku z wiatrem w zawody. A to, że potem postanowił się ze mną na grzbiecie wytarzać w tym nadmorskim piaseczku to inna historia :)
Konie na swoich grzbietach unosiły moje marzenia...
A to już konie mojego autorstwa
I piękne zdjęcie Ines nie mojego autorstwa niestety :)
sobota, 23 stycznia 2010
Konne i nie tylko - spotkania o zachodzie słońca
Gdy zbłądzi się w uliczki Gizy przed zmierzchem można zobaczyć całe mnóstwo wierzchowców - i tych dwugarbnych i tych czystej - lub nie całkiem czystej krwi arabskiej (oczywiście mowa o koniach). W Gizie usytuowanych jest wiele stajni,gdzie turyści mogą wynająć konia na przejażdżkę lub gdzie trzyma się wierzchowce pracujące pod piramidami. I często określenie "wierzchowiec" jest zbyt szumne. Koniki "turystyczne" są chude i o bardzo słabej kondycji.
Na ulicach można zobaczyć zaparkowane wielbłądy...
Ale gdy wejdzie się dalej między domy możemy zobaczyć scenki przywodzące na myśl nasze socjalistyczne przed południowo-niedzielne podwórka. Gdy właściciele wystawiali przed garaże z trudem zdobyte (na bony zakładowe, lub w innej formie) automobile. Myli i pucowali je w słońcu, ku zazdrości sąsiadów podglądających zza firanek. Podobnie Egipcjanie wystawiają przed domy swoje zadbane i wypielęgnowane wierzchowce, by je pucować, doglądać i dopieszczać. W przeciwieństwie do ciężko pracujących koników "turystycznych" są lśniące, okrąglutkie, o szerokich piersiach i cieniutkich pęcinach. Młodzież dosiada swoich wierzchowców, by podobnie jak u nas na ulicach miast, tam na wzniesieniach, u stóp piramid, dawać popisy szaleńczych, brawurowych galopad. Często traktując swoje konie bardzo przedmiotowo.
Wszyscy następnie spotykają na wzgórzu i gawędząc w miłym towarzystwie, lub popijając herbatkę z mikro kubeczków czekają na zachód słońca, po czym rozjeżdżają się w swoje strony.
I my tam byłyśmy i też herbatkę piłyśmy...
Spoglądając wstecz...
Subskrybuj:
Posty (Atom)