Siedzimy na grobli łączącej Kusadasi z Wyspą Ptaków.
Czekamy na godzinę 22.00, wykupiłyśmy bowiem nocny rejs stateczkiem. Bardzo
chciałam wypłynąć i pokazać Ines morze nocą, czerń w czerni. Czekamy, a niebo z
różu przechodzi w ciemny amarant, wysyca się fioletem, chłodzi granatem i
zaciąga czernią. Pojawiają się gwiazdy onieśmielone intensywnym, barwnym blaskiem
świateł na lądzie. Wchodzimy na pokład turystycznego kutra, który leniwie
kołysze się przy brzegu. Jest jeszcze czas i dopiero pojawiają się pierwsi
turyści. Siadamy przy stoliku, z prawej strony jarzący się ląd, z lewej atłas
morza.
Jego czerń kojarzy się z ciekłą, rozgrzaną smołą i przywołuje
na myśl sceny z dzieciństwa. Pamiętam jak rozpuszczano ją na podwórku otoczonym
trzypiętrowymi blokami, w rdzewiejących beczkach, na prowizorycznych
paleniskach z cegieł, by później smarować nią dachy. Strużki smoły tworzyły na
zewnętrznej stronie beczki kuszące zacieki. I nie mam pojęcia dzisiaj, co w
niej tak nam się podobało – lśniący, plastyczny materiał, czy też to, że była
zakazana przez dorosłych, a może po prostu to, że w tamtych czasach zabawki
były towarem deficytowym i wymyślaliśmy je sami. Faktem jest, że każde dziecko starało
się taki deficytowy klejnot zdobyć. Nic to, że piekła w palce zanim ostygła, że
dłonie i nierzadko ubrania były wypaćkane i w brunatnych plamach. Ta fascynacja
trwała dopóki jeden z kolegów nie wylał na siebie tej piekielnie gorącej mazi,
parząc się przy tym dotkliwie.
Ale morze nocą nie jest tak gorące, a czasem bywa zabójczo
chłodne. I nie bez przyczyny chcemy odbyć ten rejs o tak nietypowej porze. Prowadzą
nas dwie książki.
„Uderzenie wody powaliło nas na pokład –
nas, stu nielegalnych, którzy powierzyli swe życie maleńkiej łódce. Pomimo
zgiełku słychać było rozpaczliwe krzyki. Łapaliśmy się wszystkiego co było pod
ręką: lin, relingów, masztów i cudzych nóg. Kolejna fala zimnej wody
przetaczała się po deskach. […]-Buba, jesteśmy już blisko.
-Umrzemy! Nie chcę umierać… - wyszeptał
szlochając.”
Eric-Emmanuel Schmitt „Ulisses z Bagdadu”
Moje zamyślenie przerywa głośna muzyka, która zaczyna dudnić
dyskotekowym rytmem, z wiszących nad głowami głośników i przegania nas na
dziób. W końcu kuter ustrojony lampkami, jak bożonarodzeniowa choinka, odpływa.
Młodzi Turcy zwijają mokre, pachnące morzem i małżami, liny cumujące. Nabieramy prędkości, a dziób
coraz płynniej przecina, biegnące mu naprzeciw fale. Płyniemy wzdłuż brzegu, by
chwilę później skierować się w stronę otwartego morza. Usiadłam sobie (nomen
omen) po turecku, na leżącej tu wykładzinie, Ines stoi przede mną i patrzy w
mroczną nicość. Ląd staje się coraz bardziej nikłą, błyszczącą wstążką. Tuż
obok nas zakochana para, starszy, z zaokrąglonym mięśniem piwnym, brunet i
wisząca na jego ramieniu, wyraźnie młodsza blondynka. Zapewne zaplanowali sobie
romantyczny rejs, poczuli wolę bożą i nic im nie jest w stanie przeszkodzić,
nawet nasze towarzystwo. Przytulaniom, szeptom, pieszczotom i pocałunkom nie ma
końca. Aż strach się bać, jak dalej historia się rozwinie. Rejterujemy, nie
chcąc oglądać tych „żywych obrazów” i wspinamy się po śliskiej drabince na dach
przerobiony na górny pokład. Jak pozostali turyści mościmy się na poduchach i
staramy się udawać, że nie ogłusza nas wrzaskliwa muzyka, druzgocąca cały
klimat wycieczki.
Coraz bardziej oddalamy się od brzegu i nagle, jak na nasze
życzenie, silniki zostają wyłączone, gasną światła, a muzyka urywa się wpół
słowa. Zapada cisza i ciemność, tylko fale z chlupotem uderzają o burty. Przebiega
mnie dreszcz, bo teraz mogę poczuć namiastkę tego, o czym czytałam. Musnąć
ledwie wrażenia, jakie jest udziałem uciekinierów z własnych krajów, imigrantów
zdanych na łaskę i niełaskę absolutnie czarnej czeluści, otwierającej się wokół
nas. Pulsujące może wydaje się magnetyczne, jakby głębia chciała nas zwabić w swoje odmęty,
jest przerażające. – Pamiętasz „Ulissesa
z Bagdadu”? – pytam szeptem Ines. – Wyobraź sobie jak lichy musi się czuć
człowiek , często w znacznie mniejszej łodzi. Nie widzi nawet brzegu, płynąc
nieraz w chłodną bezksiężycową noc. Pustka zarówno nad nim jak i pod nim. –
Ines milcząc przytakuje. Wie o czym mówię, czyta te same książki, co ja i
pamięta historię Saada. Myślimy o chwili w której Bóg zdaje się odwracać twarz,
a śmierć zaglądać przez krawędź burty. I
pytam, czy wyobraża sobie, co znaczy wpaść w tą nicość i stracić nadzieję, lub
walczyć z całych sił o przetrwanie. Wrażenie ogromne,
choć przecież mamy świadomość, że zaraz zapalą się światła, ruszą silniki z głośnym
mruczeniem i wrzeszczeć będzie bez opamiętania byle jaka muzyka. Ta chwila
pozwala nam, choć trochę zrozumieć, jak zdesperowani muszą być ludzie
porywający się na tak ryzykowny i straszny krok.
Rozmawiamy o Saadzie, bohaterze ”Ulissesa z Bagdadu”, rozmawiamy o ludziach opisanych
przez Witolda Szabłowskiego w rewelacyjnej książce „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”, która towarzyszy nam w
drodze.
„-Żonę i dziecko
wysłałem do Grecji – mówi [Mahmud z Iraku, który pięć lat pracował jako
tłumacz] – Pierwszą łódź zawróciła straż graniczna. Druga nabierała wody; ledwo
dali radę wrócić do brzegu.” Pisze w swojej książce Witold Szabłowski i
przedstawia fakty: w 2003r. na brzeg Turcji morze wyrzuciło 24 ciała,
Irakijczyków, Afgańczyków i Jordańczyków. Wśród z nich była kobieta z
dzieckiem. „Po tej katastrofie niektóre
kurorty zaczęły zatrudniać ludzi, którzy w granatowych spodniach szukają ciał,
by nie znaleźli ich turyści.” Miastem skąd najczęściej wyruszają imigranci
jest Izmir, 108 km od Kusadasi. Większość
imigrantów pochodzi z Iraku. W grudniu 2007 roku, w pobliżu miasta Seferihisar,
w Turcji, odnaleziono 31 ciał.
Wszyscy znamy historię Ikara i Dedala, znamy obraz Pietera
Bruegela „Upadek Ikara” i znamy wiersz Tadeusza Różewicza:
Przygoda
Ikara nie jest ich przygodą
musi się tak
skończyć
i nie ma w tym
nic
wstrząsającego
że piękny
statek płynie dalej
do portu
przeznaczenia.
„W globalnej wiosce nie ma czegoś takiego
jak „nie nasza przygoda” – mówi [Andrea]. A potem nieco poetycko dodaje: Dziś
też ikarowie marzą, że nie mogą polecieć do lepszego życia. Tu, na tym
wybrzeży, ich marzenia rozbijają się o skały. A Ikar z mitu zatonął… pięćdziesiąt
kilometrów stąd, na wyspie Ikaria.” –„Zabójca z miasta moreli”.
Ja dodałabym
tylko, że niektórzy współcześni Ikarowie nie mają po prostu wyjścia. Za nimi
jest często ściana, głód kogoś
bliskiego, lub śmierć w więzieniu dyktatora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz