Wspomnienia z Turcji urwałam w momencie podskubywania
pismanije na dworcu autobusowym w Bursie (relacja z Bursy). Przejazd czekał nas
nocny, tak bowiem można było zaoszczędzić na jednym noclegu, a jak się okazało,
komfort jazdy był rewelacyjny (o tureckim „pekaesie”). Zasnęłyśmy szybko i z
trudem dobudzono nas w Kusadasi tuż po piątej. W pośpiechu zabrałyśmy nasze
tobołki z autobusu i stanęłyśmy mało przytomnie na opustoszałym, jasno oświetlonym
dworcu w Kusadasi. Te kilka osób, które
wysiadły z nami, rozbiegło się błyskawicznie i zniknęło. Namierzyłam jakiegoś
człowieka z obsługi dworca. Pytam o drogę, komunikację miejską, jakikolwiek
transport do naszego hoteliku, nie ma nic poza taksówką. A czy dotrzemy tam na
piechotę? Oj nie, nie, daleko i skomplikowanie. Tak bywa najczęściej. Ok,
bierzemy więc taksówkę i jedziemy, gryząc się nieco, że o takim bladym świcie
zerwiemy na nogi właścicielkę.
Odnajdujemy w bocznej uliczce nasz Anzac Golden Bed Boutique Pension. Uśmiechnięta, choć nieco zaspana, owinięta szlafrokiem, blond włosa właścicielka, Sandra Galloway prowadzi nas na taras. Przesympatyczna Sandra przyjechała tu z Australii i założyła ten hotelik. Ale jak mówi, nie wyklucza, że kiedyś wyruszy w inne miejsce, lub wróci do Australii. Po drodze mijamy leżącego na chłodnej posadzce holu, wielkiego, zółtego psa. Jest rozleniwiony (kto nie byłby o tej porze), unosi tylko łeb i tłucze na powitanie ogonem w kamienne płyty. Nasz pokój jest zajęty, musimy zaczekać na wyjazd gości. Ines zwija się w kłębek na sofie i zasypia, ja zbytnio rozbudzona, sięgam po towarzyszącego mi Paula Theroux i jego "Wielki bazar kolejowy". I tak sycącą oczy panoramą Kusadasi o wschodzie słońca, widokiem morza, zastaje mnie około ósmej właścicielka i prosi o przejście na inny taras, tym razem od strony ogrodu. Jest niżej i jest chłodniejszy. Niedługo pojawią się na śniadanie goście. Zmieniamy się, Ines czyta, a ja drzemię znużona obserwowaniem biegnących wąskim strumyczkiem po kamiennej balustradzie, niestrudzonych mrówek. Koło południa nasz pokój jest wolny i czeka posprzątany. W porę, bo słonce rozgrzewające świat, niczym piekarnik, staje się coraz dotkliwsze.
Lubię rozpakowywanie, "zagospodarowywanie" nowej przestrzenie w podróży. To nie tylko oswajanie przestrzeni, nie tylko powiązanie jej z moim "ja", to bardziej zakotwiczenie samej siebie w nowym miejscu. Taka złudna iluzja, że nie jesteśmy tylko przelotnymi turystami, ale należymy do tego miejsca. "Oswajam" więc później sklepiki obok naszego pensjonatu, zakład krawiecki, fryzjera, dzieci bawiące się na pylistej, żwirowej drodze, kobiety siedzące w chłodnej sieni i uśmiechające się gdy je mijamy. Natomiast nie znoszę pakowania z jego natrętną obsesją, że na pewno o czymś zapomniałam.
Jeszcze jakaś przekąska na śniadanie, szczypta pismanije i wyruszamy na spotkanie morza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz